Ginia
Hołdując swojej filologicznej przeszłości zakupiłam dzienniki Virignii Woolf. Książka opasła i różowa, nie pasuje do smukłej wielkookiej Virginii w ogóle. Na szczęście kartki są zszywane, zawsze o udrękę przyprawiają mnie książki klejone, jako znana szałaputa często zostawiam je otwarte grzbietem do góry, czego efektem są sypiące się kartki i straty w tekście.
Tym razem wyjątkowo szybko zabrałam się za zakupioną nowość, leżakowała zaledwie tydzień. Ale po pierwszych trzech latach musiałam zrobić przerwę dla złapania tchu. Jak umęczone przyjęciami dziecko miałam ochotę moja autorkę złapać za rękaw i płakać, że nie chce na następną herbatkę czy przyjęcie. Bo Virginia goni z jednego spotkania na drugie, wydaje mi się że po kartkach tylko miga róg jej zakurzonej sukni, kiedy wpada do kolejnego lokalu czy domu, żeby zamienić kilka słów z tym czy innym znajomym. Owszem, gdzieniegdzie można odszukać jakąś refleksje, trafne lub złośliwe spostrzeżenie, tylko że zawsze jest to „pomiędzy”. Zastanawiam się, czy ten efekt to wynik poczynionych skrótów, które upodobniły zapiski Virginii do blogowych notek? Oryginalnie dzienniki to 5 obszernych tomów, tymczasem tutaj mamy wszystko stłoczone na 700 stronach, a opis jednego dnia zajmuje średnio 20-30 linijek tekstu. Z drugiej strony 5 tomów to perspektywa, która niewielu czytelników mogłaby skusić. Jednak głęboko zakorzeniona awersja do cenzury budzi we mnie podejrzenie, że pozbawiono mnie czegoś, że zadecydowano za mnie co będzie odpowiedniejsze, że być może w tych niezamieszczonych fragmentach mieści się cała prawda, gdy tymczasem tu serwuje się tylko przypadkowe okrawki...
mowa o:
Dodaj komentarz