ogłoszenie niedrobne
Sobota to podobno świetny dzień na przeprowadzkę. Walentynki to data, kiedy świętujemy miłość. Tę do książek równieżJ
Zapraszam na nowy adres bloga i do udziału w 14 lutowym konkursie. Szczegóły na stronie:
Blog o ksiązkach
Sobota to podobno świetny dzień na przeprowadzkę. Walentynki to data, kiedy świętujemy miłość. Tę do książek równieżJ
Zapraszam na nowy adres bloga i do udziału w 14 lutowym konkursie. Szczegóły na stronie:
No nie, westchnęłam, odkładając „Dom Balthusa”, to już trzecia książka z której rezygnuję w ciągu tego miesiąca. Najpierw była „Obywatelka” Gretkowskiej, która zraziła mnie umieszczanymi co kilka stron opowieściami o cudownych wyczynach Poli. Oczywiście, że każda trzylatka jest nadzwyczajna, ale wystarczająco często udowadniają mi to w rozmowach koleżanki, więc nie odczuwam potrzeby przekonywania się o tym jeszcze w trakcie lektury. Dlatego książkę odstawiłam na bok. Sięgnęłam natomiast po „Naiwny. Super” Loe, tak, tego od Doplera. Ale co za zawód! Książka porównywana, zupełnie niewiadomo dlaczego, do „Buszującego w zbożu”, zawiera głównie dosyć infantylne opisy prób znalezienia godziwego zajęcia przez pewnego młodzieńca. Zabierał się za rower, za odbijanie od ściany czerwonej piłeczki- i resztę sobie darowałam, bo ani mnie ta historyjka bawiła ani ciekawiła. A „Dom Balthusa”? Okazało się ze to jedna z tych książek, które zaczynają się do samego końca. Na dodatek z wysiloną poetyką i dosyć obrzydliwymi opisami fizycznych dolegliwości jej postaci. No i sama nie wiem, za co się teraz zabrać. Z jednej strony kuszą nowości, z drugie strony dopinguje termin oddania książek wypożyczonych i jeszcze nie przeczytanych. Ale obiecuję sobie, ze w przyszłości dokładniej będę podejmować moje biblioteczne decyzje. Bo wygląda na to, że upojona myślą, że przecież „to za darmo” biorę wszystko jak leci, i potem musze odpokutować ten sponton czytelniczą niestrawnością, utrudniającą konsumpcję kolejnej lektury.
Jeszcze się snuje zapach wczorajszych sztucznych ogni, więc powracam na chwilę do poprzedniego roku, żeby pokontemplować własne czytelnicze strzały i niewypały Anno Domini 2008. Zacznę od tych drugich, książek, których nie polecałabym do czytania, które mnie zwiodły i zawiodły:
„Cena wody w Finistere" B. Malmsten - miało być uroczo, ciepło i zaściankowo. Tymczasem było głownie nudno. Jakaś paniusia ze Szwecji kupuje grunta na francuskiej prowincji. Od tej pory siedzi przykucnięta nad grządką, grzebie w ziemi i wspomnieniach. Nic nie jest takie fajne jak kiedyś, ogólnie wszystko ją oburza, sentyment ma tylko do swojej rumianej babci, która odeszła dosyć dawno ze świata żywych. Ci, co na nim pozostali, są przedmiotem nieustannych utyskiwań autorki. Sens i radość życia jedynie można odnaleźć zanurzając ręce w kompoście. W co jednak nie do końca uwierzyłam. Bo choć ogrodu nie posiadam, co rok wypełniam skrzynki balkonowe ziemią i wierzcie czy nie, nigdy objawień przy tym żadnych nie miałam, chyba że błędnie odczytuję ból kręgosłupa i czarne obwódki za paznokciami. Po pierwszych stu stronach zrezygnowałam z tej malkontenckiej epopei.
„Ex Libris. Wyznania czytelnika” A. Fadiman – Esej o książkach? Bzdura. To raczej pean ku czci własnej wizji czytelnictwa. Nie dość, że autorka należy do uciążliwego typu kobiet zaczynających każde zdanie zwrotem „Bo Mój Mąż”, to jeszcze oplata androny, które maja być jedynie słuszną lekcją poglądową na temat literatury, książek i domowych bibliotek. Sorry, droga pani, wcale nie uważam, ze Moby Dick jest boski, a układanie książek na pólkach według klucza ma sens. Wyrwanie kartek z książki to nie radośnie emocjonalne podejście do literatury tylko zwykły wandalizm, skrajny egoizm i brak szacunku dla przyszłych czytelników. Zniechęciłam się ostatecznie, gdy autorka wyraziła swój zachwyt metodą swojej koleżanki na kolekcjonowanie owadów. Otóż pani ta polowała na nie z otwartą książką, i gdy stworzonka przysiadały na kartce, gwałtownie zatrzaskiwała tomiszcze. Cóż za fantazja, brrr. Nie miałabym ochoty potem przy czytaniu tej książki odklejać od stron motylich skrzydełek i wyskrobywać słowa zza zakrzepłych owadzich soków. Dlatego zniechęcona pomysłami autorki odstawiłam ExLibirs szybciutko do biblioteki.
„Five quarters of the Orange” J. Harris- To była lektura na mój pierwszy Klub Książki. I tylko dzięki temu przeczytałam ją w całości. Inaczej już po 50 stronach rzuciłabym w kąt tę powiastkę o sielance okupacji ,wrednej córeczce i polowaniu na szczupaki. W życiu nie łowiłam ryb i mam nadzieję, że nigdy nie zostanę do tego zmuszona. Wystarczy, że przebrnęłam przez ten strumień literackiej fikcji w której pławiła się monstrualna wersja złotej rybki.
„Wynurzenie” M. Atwood – po raz kolejny nauczka, żeby nie czytać „autora” tylko „dzieło”. A tak dałam się zagnać w gąszcz kanadyjskiej puszczy, przekonana, że ulubiona pisarka przecież nie wywiedzie mnie na manowce. Tym czasem wywiodła, i to bardzo. I nie przekonała, że powrót do natury i oddanie się instynktom macierzyńskim jest najlepszą drogą do rozwiązania wszelkich problemów.
Na szczęście swoje niezadowolenie z lektury Pani Bovary, „ Natychmiast, mocno, naprawdę"D.Handlera czy „Ani z widzenia, ani ze słyszenia” A.Nothomb opisałam już wcześniej, wiec teraz zaoszczędzę sobie miejsca i słów.
A fajerwerki? Było ich sporo, jeden z najjaśniejszych to „Wieczory cyrkowe” Angeli Carter. Na gwiazdki zasługują także: „Czerwona Sofa", „Szaleństwa Brooklinu", „Pan Norris się przesiada", "Piknik pod Wiszącą Skałą” w kategorii letnich gwiazdozbiorów, „Irlandzka herbatka” w kategorii gwiezdnego pyłu złudzeń i „Pod Huncwotem” w kategorii gwiazdek świątecznych.
Po świątecznym ciepełku i słodyczach jeszcze ciągle niewywietrzone.
I dlatego pewnie chodzę wszędzie na piechotę, tak żeby zmarznąć, w kawiarni zamiast ciastka biorę najprawdziwszy-i najkwaśniejszy- sok grejpfrutowy, a wieczorem zabieram się za oglądanie Bergmana („Persona” na TVP Kultura). Po raz kolejny przypominam sobie o Babci na Jabłoni, która po przekarmieniu wnuczka watą cukrową, zabierała go na parówki z ostrą musztardą. Właśnie jestem na etapie parówek, a zwłaszcza musztardy. I dlatego zupełnie mi nie idzie kolejna Grimes, tym razem druga część serii o Emmie. Czytam i coraz bardziej mnie męczy ten budyniowy nastrój pamiętnika objadającej się panienki. Tęsknie patrzę na biografię Bukowskiego, potem na półkę z „Kłamstwami”. Tuż obok biurka czeka Lovercraft, a aromat ma kwaśno-gorzki. Rozglądam, się i rozglądam, i nie mogę zdecydować, czym zagryźć, co najlepiej posłuży za czytelniczy korniszonek?
Nie wiem, czy pamiętacie, jak się chwaliłam, żę odpuściłam zakupy na Targach Książek w Krakowie, bo w Merlinie jest taka fajna promocja, z której skorzystałam. Zamówiłam cały stosik książek, licząc na 25% zniżkę. Niestety, okazało się że radość z zamówionych książek była przedwczesna. Najpierw po 4 tygodniach oczekiwania skrobnęłam do Merlina maila z pytaniem co się dzieje, bo nic nie widać na horyzoncie. Poczta milczy, dusza, hm, nie śpiewa, tylko wyje za nową strawą intelektualną. Odpowiedzieli, że bardzo im przykro, ze to ani chybi listonosz awiza wystawić nie potrafi, a książki walają się w kurzu pocztowego zapomnienia. Nie bardzo wierzyłam w tę teorię, bo jak dotąd nic mojemu listonoszowi zarzucić nie można. Awizuje, biedaka ,wszystko po dwa, trzy razy, przynosi najgłupsze reklamy, że o rachunkach nie wspomnę. Ale sumiennie wydzwoniłam wszędzie, łącznie, ze składem paczek, gdzie pan ofiarnie przerwał picie herbaty i przez piętnaście minut szurał pakami w poszukiwaniu tej mojej. Oczywiście wszystko na darmo. Wiec znowu do Merlina piszę, już trochę mniej słodko, że może by ,do jasnej ciasnej, ruszyli tyłek i wyjaśnili o co biega. Merlin nic, jak na czarnoksiężnika przystało, milczy jak zaklęty. Ale 6 grudnia przypomniał sobie o klientach. A jakże. Tylko, ze nie zachował się tak jak w tym dniu przystaje. Wysłał mi bowiem maila o treści następującej:
Pozdrawiamy z internetowego sklepu Merlin.pl.
Z przykrością zawiadamiamy, że zamówienie nr ............ złożone dnia 26-10-2008,
zostało anulowane, ponieważ nie otrzymaliśmy dotąd wskazówek odnośnie dalszego sposobu
jego realizacji, o które prosiliśmy w naszej poprzedniej korespondencji.
Nie muszę chyba mówić, ze zdębiałam. Potem się wkurzyłam i zaczęłam pisać. Pewnie nic to nie da, ale przynajmniej dam upust mojemu, świętemu jak dzisiejszy Mikolaj, oburzeniu. Widzę, że teraz mają kampanię „prezenty dla najbliższych”. Faktycznie, w robieniu niespodzianek nie maja sobie równych. Nie wiem tylko, czy ktokolwiek z Waszych bliskich ucieszyłby się z „prezentu” w stylu Merlina! L