Więcej Światła
Zofia Stryjeńska, Spotkanie z Synem z cyklu Pascha, 1917
Listopad w toku, ale nie pora już na pitu pitu o złotych listkach
i różowych mgiełkach. Koniec z tym, pani jesień spakowała klamoty, obróciła się na pięcie i znikła za horyzontem, zostawiając nas z ta porą niczyja, bez właściwości, barw i chęci do życia. I co tu robić?
A choćby pojechać do Muzeum Narodowego w Krakowie, na wystawę Zośki Stryjeńskiej. Taniej niż Karaiby, a można naświetlić się kolorami, nagrzać jaskrawością krajobrazów na dobre parę dni. Nie jestem miłośniczką sztuki ludowej, z folklorem miałam jedynie styczność przez dwa lata podskakiwanek w zespole ludowym ( do dziś zdarza mi się nucić pod nosem: „hej mojaś ty Urszula, wartaś ręki króla, bo masz buzię słodką jak czosnek cebula”), ale z Panią S. To jest zupełnie inna historia, jak –podobno-mawiał Kippling. Którego zresztą nie czytałam.
O Zosi S. jest ostatnio głośno, i słusznie. A twierdzę tak, bo już od jakiegoś czasu podczytywałam biografię – pamiętniki Zofii Stryjeńskiej, kobiety nieprzeciętnej. Zosia jako młoda dziewczyna ścięła włosy i pojechała do Monachium studiować sztukę, gdzie przez parę lat ukrywała się w męskim przebraniu, bo przecież początkiem XX wieku uniwersytet nie był miejscem dla kobiety. Dlatego musiała w końcu uciekać, bo zaczęto się domyślać, że coś jest tu nie tak i o mały włos byłby skandal wielki. Jakiś czas potem wyszła za Stryjeńskiego, wielbiciela sztuki zakopiańskiej, zdolnego organizatora i propagatora kultury góralskiej. Stryjeńska była-dosłownie –zakochana do szaleństwa. Do tego stopnia, że kiedyś zniszczyła wiele swoich prac, bo uważała, że jej sztuka stoi na przeszkodzie małżeńskiej miłości. Niestety nie uratowało to ich związku. Ale i tak okres międzywojenny to najlepszy czas jej życia, wtedy odnosiła sukcesy, cieszyła się rosnącą sławą. Nie zdołała tej popularności odzyskać po wojnie, częściowo pewnie dlatego ze była osobą bezkompromisową , żyła według własnych zasad, trochę może nawet aspołeczną, ale piekielnie uzdolniona i inteligentną. Tak wspomina ja syn:
Była bardzo wrażliwa na światło, ale nie znosiła słabych żarówek i nienowoczesnych mieszkań i mebli, Studio w którym mieszkała w nowym budynku na rue de l’Avenir (...), miało małą, nowoczesną kuchnię, lecz mama nigdy nie używała ani kuchenki ani lodówki, gotowała na najbardziej prymitywnej maszynce spirytusowej swoje kaszki, a w lodówce trzymała kapelusze. W lecie interesowały ja kapelusze tylko jako daszek, tak że letni łatwo było odróżnić od zimowych, gdyż miały wycięte denka, jej bluzki, swetry i szlafroki miały obcięte rękawy powyżej łokcia, by nie zawadzały w malowaniu i pracach domowych. Nie posiadała licznej garderoby, gdyż musiała być w każdej chwili w pogotowiu do wyjazdu.
Czy Zofia nie wyglądała na kobietę, o której można by opowiedzieć siedząc na czerwonej sofie podczas damskich pogaduszek o kobietach nieprzeciętnych? Dla mnie jak najbardziej. A jej malarstwo! Olbrzymie skrzące się kolorami płótna, całe w ruchu, gdzie śmigają warkocze młodych góralek, złocą się loki wiejskich dzieciaków, niebieszczy się rzeka, i wiruje cała słowiańszczyzna. Portrety, ilustracje książkowe, zabawki, kartki okolicznościowe, kostiumy teatralne, istny labirynt sztuki, bogactwo stylów, którymi posługiwała się Stryjeńska. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko stworzyła tylko jedna osoba, starsza pani, która ledwo wiązała koniec z końcem. Dlatego jak będziecie na krakowskim Rynku, to się nie zdziwcie, ten przeźroczysty gość w kapeluszu, to naprawdę duch Piotra Skrzyneckiego, który do taktu brzęczących dzwoneczków nawołuje „Kochani idźcie na wystawę Zofii Stryejńskiej, idźcie, ogrzejcie sobie myśli, nacieszcie oczy, nabierzcie tej radości mimo wszystko i dla wszystkich, idźcie, i niech Zosia was ku życiu poprowadzi.”
mowa o: