przygaszona
Myślę o sobie i wszystkich kobietach. O tym, z jaką łatwością stają się służącymi tych, których kochają. Czy to jest miłość? Ten dar z siebie samej, to dobrowolne poddaństwo?
Nicole Rosen „Martha F.”
Po przeczytaniu tej książki nie mogę oprzeć się refleksji, ze życie Marty Freud było jak bajka- skończyło się na małżeństwie z wymarzonym księciem. Najpierw była obietnica wspaniałej miłości, zawartej w tysiącu (!) listów zakochanego narzeczonego. Za magiczną różdżkę posłużyła obrączka, wszystko zostało odczarowane, barwy przyblakły, postaci, którym wydawało się, że grają główną rolę, zostały przesunięte na coraz dalszy plan. Bohater dnia codziennego był jeden, Zygmunt Freud, niepodzielny władca psychologów i psychiatrów swego czasu. Oczywiście, jak na miłościwie panującego króla przystało, miał odpowiedni dwór, miał faworytów, miał tez grono wiernych służek. Wśród tych ostatnich znalazła miejsce i żona. To ona dbała o czystość domu, należytą zastawę stołu, i tysiące drobiazgów, którymi umysł wybitny nie powinien być zaprzątany. Jak to jednak z pokojówkami bywa, Marta stała nie tylko idealną opiekunką ale i bystrą obserwatorką, oraz krytyczką.
Taką przynamniej przedstawia ją autorka powieści. Pokazuje wiekową już Martę, gdy po śmierci męża robi obrachunek ze swojego życia, pisząc listy do znacznie młodszej przyjaciółki Amerykanki. Wspomina swój długoletni związek z Freudem, omawia liczne szczegóły ich pożycia, zastanawia się jak to się stało, że tak szybko znalazła się na obocznym torze, otrzymując rolę pożytecznego przedmiotu, sprzętu który zawsze stoi dokładnie w tym miejscu w którym można zrobić z niego użytek i przez to właśnie staje się niezauważalny.
To nie z Martą Freud toczył dyskusje intelektualne, nie z nią rozważał niuanse swoich teorii. Miał od tego przyjaciół, szwagierkę, potem córkę. Tymczasem Marta czuła się coraz bardziej samotna, opuszczona, niezrozumiana. Może nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, gdy małżeństwo istniało, dopiero spojrzenie na te związek jak na minioną historię uzmysławia jej w pełni, jakiego rodzaju życie wiodła przy boku Freuda. Z reguły dochodzi do przygnębiających refleksji.
Podczas czytania tej książki zastanawiałam się, czy to możliwe, żeby 85 letnia Marta układała z zapałem puzzle, do której to czynności bądź co bądź, potrzebny jest naprawdę dobry wzrok. Tak samo miałam wątpliwości, czy osoba wychowana w XIX wieku może spojrzeć na swój związek z mężczyzną z ostrością wzroku współczesnej kobiety. Dla mnie większość tej książki to mało prawdziwe zmyślenie. I nie poddaję tu w wątpliwość egoizmu i małostkowości Freuda (wszak cechy te niejednego geniusza charakteryzowały), ale właśnie portret Marty. Portret będący ilustracją do opowieści o Królewnie Śnieżce, która zbyt późno budzi się ze snu, żeby przekonać się, że to Książę podał jej zatrute jabłko. A może nawet nie Książę, tylko sprytny krasnoludek, który stawał na palcach i wyciągał szyję, żeby wydać się większym.
mowa o:
feeee
;)
Dodaj komentarz