Mniam
Nie, nie będę opisywać skandali chińskiej małolaty. Ten cukiereczek jest znacznie starszy, ale bardziej smakowity. To kolejny wyrób mojej ostatnio ulubionej Margaret Atwood. Jest jednym z jej pierwszych specjałów, stworzonym w czasach, gdy świat młodych kobiet dzielił się na mężatki i tęskniące do zaobrączkowania panny. Po środku był tylko płacz, zgrzytanie zębów, marna praca i nieustanne wysiłki zdobycia "kogoś na stałe". Słowo „singiel”, jeśli w ogóle istniało, kojarzyło się źle, wręcz katastrofalnie. Tymczasem bohaterka, Marian, jest kobieta stanu wolnego, dzieli mieszkanie z oryginalną koleżanką i zajmuje się praca polegającą na ankietowaniu użytkowników przeróżnych produktów. Znienacka przyjmuje oświadczyny swojego chłopaka, dobrze zapowiadającego się prawnika i w ten sposób awansuje do wyższej grupy społecznej: panien oczekujących ślubu. Ale ten awans zamiast uczucia szczęścia przynosi jej dziwne dolegliwości, które mogą doprowadzić do całkowitego wyniszczenia jej organizmu. Bowiem wyobraźnia co rusz płata jej figle i podsuwa obrazy, przez które rezygnuje ze spożywania coraz większej ilości potraw.( Tak przy okazji- to świetna książka dla osób na diecie, postępująca fobia głównej bohaterki jest opisana w sposób na tyle sugestywny, że czytelnik sam traci ochotę na jedzenie)
Książka zauroczyła mnie z wielu powodów. Po Pierwsze, Marian przypominała mi Esther Greenwood ze "Szklanego klosza". Czasem miałam wręcz wrażenie, ze czytam dalszy ciąg losów starszej nieco Esther, który przeżywa kolejny kryzys osobowości. Po drugie jest tu urocza aluzja do Alicji w Kranie Czarów. W pewnym momencie nasza bohaterka trafia do dziwnego mieszkania w którym spotyka osobliwego chłopca. Ten jak Biały Królik z bajki Carroll’a oprowadza ją po swojej rzeczywistości i poniekąd pomaga wyjść z labiryntu absurdów w którym się zagubiła. Jedną z najlepszych scen w książce stanowi opis kolacji ze znajomymi, której atmosfera od początku przypomina łudząco podwieczorek ze zwariowanym kapelusznikem, a monolog jednego z biesiadników bezpośrednio odnosi się do tej książki.
Jak Esther, czy jak Alicja, Marian nie umie odpowiedzieć na pytanie „kim jesteś?”. Do tego stopnia, że z narracji w pierwszej sobie przechodzi w osobę trzecią, a w końcowych etapach książki nie potrafi nawet rozpoznać własnego odbicia w lustrze. Paradoksalnie, właśnie tę nieznaną osobę w którą się przemieniła, jest gotów w pełni zaakceptować jej przyszły mąż. Czy Marian się z tym pogodzi?
Zakończenie jest zaskakujące, ale też satysfakcjonujące. I nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła uwagi na feministyczny wydźwięk książki. Mamy w niej i wyśmienity portret ówczesnej firmy, w której tak zwany "szklany sufit" ma grubość i trwałość przęseł mostu Golden Gate, i obraz społecznych oczekiwań, którym kobiety musiały, a właściwie muszą sprostać do dziś. Oczekiwań, na szczęście, poddanych przez Atwood dyskusji, a może nawet i krytyce.
Mowa o: