Zadie Smith była jedną z moich porażek czytelniczych. Po przeczytaniu wielu „ochów” i „achów” na temat Białych Zębów rozejrzałam się po półkach znajomych i dokonałam odpowiedniego zapożyczenia. Kilka godzin później, wymościłam sobie miły kształt w poduszce , okutałam się kołdrą i zabrałam za czytanie. Na pierwszej stronie ktoś się drapał po ścianie czy tez murze. Drapał się i drapał, przez następnych stron 15. W końcu sama podrapałam się po nosie, westchnęłam i zamknęłam książkę. Więcej po nią nie sięgnęłam. Kilkanaście miesięcy później, w pewnym wakacyjnym ku rocie, zerwałam się z leżaka z niepokojącą świadomością, że nie mam już co czytać. Ratunkiem był przegląd zawartości najbliższego niby-kiosku. Jedyne nazwisko które zdawało się mi coś mówić, spośród tych znajdujących się na oferowanych książkach, było Zadie Smith. I tak zabrałam się za Autograph Man, którego czytałam nawet bez specjalnej męki. I właściwie na tym mogłabym zakończyć znajomość z Zadie. Gdyby nie słabość do tzw powieści uniwersyteckiej. A taki właśnie typ reprezentowała następna książka autorki, która zawędrowała do księgarń. No i gdy jeszcze znalazła się wersja oryginalna , w przystępnej cenie (i okropnym paperback’u) skusiłam się.
Kiedy zaczynałam czytać, nie pamiętałam już jak wielką i powolną detalistką jest Smith.
Z reguły lubię mieć dokładny obraz bohaterów i miejsc akcji, ale szczegółowe dane na temat wzoru tapety, ułożenia czyjegoś warkocza, głębokości kałuż na chodniku, nie są mi zawsze niezbędne do ogarnięcia całości. Powodują wręcz lekki zniecierpliwienie. Które łagodziłam, tłumacząc sobie, że przynajmniej w ten sposób poszerzam słownictwo. Z drugiej jednak strony potęgowało to wrażenie dystansu. Nie wiem dlaczego, ale gdy czytam książkę w języku niewłasnym, mam wrażenie , jakby słowa były zawinięte w cienka przezroczystą folię, przez którą widać je bardzo dobrze, ale która często uniemożliwia bezpośrednie ich dotkniecie, poczucie faktury, zapachu a nawet czasem smaku.
Ale „nieczucie” tej książki nie tylko na tym polegało. Zadie znana jest z drążenia problemów etnicznych, rasowych. Które, mieszkając w zupełnie innym kręgu kultorowo-spolecznym, nie jest łatwo dogłębnie pojąć. I tak czytając, miałam pewną satysfakcję, że pojęcia affirmative action, czy Brown vs Topeka Board of school, są mi znane i przynajmniej z grubsza wiem, czego dotyczy spór miedzy dwoma głównymi antagonistami powieści. Zresztą, w trakcie dalszej lektury, zaczęłam rozumieć, ze może lepiej byłoby patrzeć na książkę jako dyskusję na temat ludzkich charakterów, a nie słuszności poglądów politycznych. Mamy tu bowiem obraz dwóch, niby przeciwstawnych rodzin, gdzie w jednej głowa rodziny jest zaciekłym konserwatystą, a w drugiej liberałem. W miarę rozwoju akcji, okazuje się, że to jedyne różnice pomiędzy nimi, bowiem sposobem postępowania ze swoimi najbliższymi, ze swoją miłością do żon i poziomem moralnym nie różnią się specjalnie. Po raz kolejny mężczyźni Smith to mali krętacze, drepczący wokół swojego ego, drżący ze strachu, że cokolwiek mogłoby naruszyć ten obraz siebie, który na codzień pieczołowicie kreują. Dla kontrastu ich żony to kobiety szczodre, ciepłe, macierzyńskie i wyrozumiałe, istne boginie domowego ogniska i rodzicielskiej miłości. Na szczęście w przypadku młodszych bohaterów książki ten obraz jest bardziej zróżnicowany. I choć wielość bohaterów mogłaby sugerować zawiłość wątku i tempo akcji, to historia toczy się powoli, ma mnóstwo, czasem niepotrzebnych, odnóg i aluzji. Całość przypomina kołysankę, szeptaną powoli opowieść o zamorskim kraju. Jednak gdy już powoli czytelnikowi lecą powieki, następuje wielki wrzaskliwy finał, łączący wszystkie rozwinięte watki jednym mocnym węzłem, którego zasupłanie zajmuje nie więcej niż 40 ostatnich stron. Przyznaję, że z trudem ich się doczekałam...
mowa o: