pstrokato
„Czym jest właściwie polanka? To takie miejsce w lesie, gdzie nie rosną drzewa ani krzaki-albo gdzie drzewa i krzaki wprawdzie kiedyś rosły, ale gdzie nic już więcej nie wyrośnie.”
Daniel Handler "Natychmiast, mocno, naprawdę"
Zgadza się, takie właśnie rzeczy czytałam, czytałam, czytałam, a po tekście przewrotnie jak sroki skakały takie rewelacje, rewelacje, rewelacje. Czy nie denerwuje ach, denerwuje was takie powtarzanie wyrazów? Bo mnie wkurzało systematycznie, systematycznie, systematycznie, przez cała lekturę. Nie tylko to zresztą. Bo tak zachwalana w „Dzienniku” książka zapowiedzianych szumnie rozkoszy czytelniczych raczej nie dostarcza. To przypadkowy zbiór na wpół rozpoczętych historyjek, napisanych może i ze swadą, ale bez jakiejkolwiek głębszej myśli. Od pierwszych słów wiadomo, że chodzi o miłość we wszystkich możliwych konfiguracjach i wersjach. Okazuje się ta miłość zjawiskiem tyleż powszechnym, co powierzchownym. Wiadomo, że wszyscy spragnieni jej jesteśmy i łapiemy każdy łyk, jak ranny wędrowiec krople wody z dna butelki. Który podrywa niejaką Edi, ale nie wiemy czy skutecznie , bo opowiadanie kończy się, kiedy on kładzie jej rękę na kolanie. Nie martwmy się jednak, bo zaraz zacznie kręcić z niejaką Alison. Która zresztą będzie miała problem, bo wybierze się w podróż statkiem bez męża, za to w ciąży. I zobaczy w TV jak San Francisco, gdzie został jej towarzysz życia, rozpada się podczas erupcji wulkanu. Ale katastrofa niektórych oszczędzi, dzięki czemu Joe zakocha się w damie, która prowadzi taksówkę. I tak dalej. Po pewnym czasie zaczęłam rozumieć, dlaczego motywem przewodnim tej książki są sroki, co do których „używa się takich określeń jak atrakcyjne, arcysprytne i agresywne”. Autorowi jak widać do tego stopnia zaimponowały te ptaki, że postanowił je naśladować przy konstruowaniu swojej powieści. W związku z czym, wzorem srok, nazbierał świecidełek w bezładny kopczyk, nie biorąc pod uwagę, że użył nie brylantów, ale resztek potłuczonych historii i lśniących papierków, które jeszcze pachną cukierkami apetycznych opowiadań. Rezultat nie jest, niestety, w żadnej mierze olśniewający.
Tak zwany bzdet, czyli: