jabłuszko
Nowy York udało mi się zobaczyć dwukrotnie,. Zawsze jednak była to pora roku inna, niż ta z filmów Woodego Allena, gdy przymglone słońce schyłku lata nadaje łagodności konturom kamienic i twarzom przechodniów. Pech chciał ze trafiałam tam w czasie, gdy wzdłuż ulic hulały lodowate przeciągi, a niebo szczelnie pokrywały chmury. Trzeba było ratować się gorącą czekoladą i częstym wpadaniem do sklepów. Nie był to Nowy York w wersji, która mogłaby się spodobać najbardziej.
Tymczasem Pan Auster zafundował mi wycieczkę do NYC w czasie znacznie przyjemniejszym i w towarzystwie niezwykłych przewodników. I to za jedne 39 złotych!
Choć właściwie przez prawie cały czas czytania przebywałam w jednej dzielnicy. I dużo tam nie wdziałam. Ot kilka kawiarenek, niezbyt eleganckich mieszkań i zasobny antykwariat. Zaczęłam jednak rozglądać się uważniej, pociągać za te i inne zdania, rozchylać akapity w poszukiwaniu ukrytych prawd i znaczeń. I tak przyszło mi do głowy, że choć Nowy Jork ukazuje się ta rzadko, to jednak każda strona jest przesiąknięta jego atmosferą. Powiem więcej, poczułam, że jest tam obecny jego duch. W końcu jeśli można spotkać Ducha świat Bożego Narodzenia, to dlaczego miałoby być dziwne spotkanie ducha miast w którym każdy dzień jest jak święto? Tak wiec, gdy przyjrzałam się bliżej narratorowi książki, wujowi Nathowi, coraz bardziej jego postać pokrywała się z zarysem miasta. Nat zwalczył raka, Nowy Jork skutecznie poradził sobie z tocząca go plagą przestępczości. Nat jest pełen tolerancji i życzliwości dla innych, Nowy Jork to miasto gdzie każdy znajdzie miejsce dla siebie i będzie się dobrze czuł. Wreszcie Nat przeżywa wstrząs który początkowo bierze za pierwsze objawy śmierci tuż przed dniem, gdy NYC przeżywa najboleśniejszy dzień swego istnienia:11 września.
Bo jest to też trochę książka pisana „Ku pokrzepieniu serc”. Powstała w latach 2003-2004, miała przypomnieć, a może i uzmysłowić czytelnikom jaki jest NYC i jego ludzie. Na początku są rozważania o „Waldenie” i poszukiwaniu idealnego miejsca na ziemi, ucieczki do własnego świata, do hotelu Egzystencja, gdzie każdy żyje jak chce i czuje się w pełni swobodny. Jednak gdy pojawia się możliwość realizacji marzenia, bohaterowie książki decydują się zostać w mieście. Bo okazuje się, że najlepszym miejscem jest to obok ukochanej osoby. A NYC dostarcza tej możliwości, pozwala na spotkanie ludzi, którzy będą się nawzajem nie tylko tolerować ale i wspierać.
Książkę polecam na powakacyjne smutki. Jest w niej tyle ciepła, wibrujących historii o nieudacznikach, szwindlach i pisarzach, że polepszenie nastroju przy jej czytaniu jest niemal pewne. A jeśli jeszcze włączymy podkład muzyczny z tradycyjnego jazzu, czy chociażby Diany Krall, mamy zagwarantowany długi (ale bezpieczny) lot w kierunku pogodnego nowojorskiego lata.
Mowa o: