czary, mary
Londyn, rok 1899. w obskurnym pokoiku zaplecza londyńskiego cyrku młody dziennikarz przeprowadza wywiad ze zdolną akrobatką. Wywiad, który w zamiarze jest właściwie śledztwem. Jego autor chce ujawnić mistyfikację, jakiej dopuściła się jego rozmówczyni. A jest nią słynna Fevvers, kobieta-ptak, Wenus Cockney, Żelazna Dziewica dźwigająca na plecach papuzie skrzydła. Częstowany szampanem i więcej niż dziwaczną opowieścią o losach Fevvers, gryzipiórek Walser gubi się wśród faktów i zmyśleń, a w tym zagubieniu wtóruje mu bicie Big-Bena, trzykrotnie obwieszczające północ. Nadejście świtu przynosi jedynie zakończenie prologu do całości tej historii.
Podzielonej na trzy części, nie tylko ze względu na trzy różne miejsca akcji (Londyn, Petersburg, Syberia), ale też na różne etapy rozwoju osobowości samego Waltsera jak i jego relacji z Fevvers. Londyn to urok starych uliczek i burdeli, zbiorowisko osobliwości, to wreszcie miasto-amazonka, z dumnie wypiętą piersią kopuły St Paul’s. A Petersburg to miasto, gdzie następują przełomowe momenty dla akcji powieści.
„St. Petersburg, kaprys tyrana, który zapragnął, by jego wspomnienie Wenecji przybrało kształt w kamieniu na bagnistym brzegu rzeki, gdzieś na końcu świata pod najbardziej niegościnnym z nieb, to miasto, wznoszone cegła po cegle przez poetów, szarlatanów, awanturników i szalonych kapłanów, prze z niewolników i wygnańców (...) Petersburg, miasto zbudowane z dumy, wyobraźni i pragnień”. W tym właśnie miejscu ląduje cyrk z Fevvers i Walserem, ze świnką Sybillą, uczonymi małpami i księżniczką Abisynii. Tutaj ich losy skomplikują się i przybierają inny kształt. Stad wreszcie wyruszą na Syberię, gdzie nastąpi katharsis i zakończenie powieści. Wiem ze brzmi to wszystko dziwacznie, ale naprawdę nie najadłam się blekotu ani ciasteczek Timothego Lear’a. W ogóle nie przedawkowałam żadnego halucynogenu. Oprócz jednego-prozy Angeli Carter.
A Carter pisze finezyjnie i zwodniczo. Bombarduje obrazami, zwodzi metaforami, bawi się symboliką. Już na początku podsuwa czytelnikowi mnóstwo pomysłów na samą postać Fevvers (Feaver-ang pióro), opisując rodzaje „Żywych posągów” jakie ta przedstawiała w salonie swojej Burdel-Mamy. Potem komplikuje tę postać jeszcze bardziej, dodając wyobrażenia jakie ucieleśniała dla swych niedoszłych amantów. A w pewnym momencie okazuje się ze prawdziwe imię Fevvers to : Zofia, czyli Sophia , oznaczająca po łacinie mądrość. Czyżby wiec „puch marny” przeistaczał na przełomie wieków w coś więcej?
Można by się tak bawić w nieskończoność, odnajdując kolejne warstwy przesłanek i znaczeń. Czy Fevvers ma symbolizować nową kobietę? Czy jej kolejne ucieczki od zniewolenia to oznaka dążeń do wolności płci? Czy przemiana Walsera ma oznaczać drogę mężczyzny w kierunku Nowego Świata? Czy klauni to karykatura człowieczeństwa? Poszukiwań można tutaj czynić mnóstwo. Bo książka Carter to nie tylko raj dla wyobraźni i przysmak dla wielbicieli realizmu magicznego. To również wielkie pole manewrów dla antropologa kulturowego czy literaturoznawcy. Ponieważ nie jestem żadnym z nich, mogę tylko powiedzieć, że mnie, zwykłego czytelnika, zachwyciła zarówno fabuła, wartki i soczysty język powieści jak i jej wielowarstwowość.
Mowa o: