za daleko
„Już nie jestem stąd -wyrecytował- czuję się zaledwie jak przemijające wspomnienie. Ni ty, ni ja nie jesteśmy z tego nieszczęsnego świata, któremu oddajemy życie, aby nic już nie było takie jak teraz.”
"Tango w Buenos Aires" Tomas Eloy Martinez
Kupiłam tę książkę przez uwielbienie dla tanga. Dla mnie ten taniec to pięknie opowiedziana kłótnia dwojga kochanków. Jakoś nie zastanawiałam się nad tym, że tango to przecież i pieśń. Ale, jeśli pomyśli się o rytmie tego utworu, to można przewidzieć intensywność znaczenia jego słów. Dlatego książkę zaczynałam pełna nadziei, tym bardziej że początek ma start w miejscu tak mi bliskim jak księgarnia. Miejsce akcji jednak szybko oddaliło mnie od wszystkiego, co znajome. Buenos Aires, miasto, o którym wiem niewiele, stolica kraju, o którym właściwie nie wiem nic. Tymczasem autor nie prowadzi mnie prostymi ścieżkami, nie zachęca do spacerów szerokimi traktami, nie pokazuje co znamienitszych zabytków. Każe tropić swój ślad w zaułkach i zakamarkach, błądzić po odległych dzielnicach, by wreszcie samemu zawędrować w labirynt tak zawiły, ze niemożliwy do pokonania. Wszystko przez to, że sam wytycza swoje ścieżki tropiąc legendarnego śpiewaka tanga, ułomnego Martela, który w sobie tylko znanym porządku planuje recitale w najdziwniejszych zakamarkach miasta.
Na początku tej wędrówce towarzyszyło moje zainteresowanie, ale powoli, wraz z rozwojem tej historii, zaczęłam pojmować, ze nie idę w kierunku, który kiedykolwiek mnie do czegoś doprowadzi. Wielość tropów, upał i kurz, wzrastający gniew mieszkańców Buenos Aires, zmęczyły mnie prawie tak bardzo, jakbym rzeczywiście sama wędrowała poszukując nieokreślonego celu. To zmęczenie przerodziło się w zniechęcenie, i książkę kończyłam głównie z poczucia obowiązku czytelnika, który chce dopełnić obietnicy złożonej autorowi, ze dotrwa razem z nim do kresu wspólnie rozpoczętej wędrówki. Jakby tego było mało, współtowarzyszem tej wyprawy jest Borges, pisarz zupełnie mi nieznany. Tymczasem Martinez pała do niego uwielbieniem tak mocnym, ze podczas zagłębiania się w tekst miałam coraz intensywniejszą wizje mojego spotkania z autorem. Przy czym nie był to obraz przygaszonego intelektualisty, ze zmęczeniem podpisującego kolejny egzemplarz swego dzieła. O nie, ja widziałam oczyma wyobraźni, jak rozjuszony Martinez z całej siły wyrwa mi z rąk swoją książkę, wrzeszcząc: „nie czytałaś Borges’a? Jak TO!!! NIE CZYTAŁAŚ BORGES’A!! TO NIE MOŻESZ!!!! ODDAWAJ!!!!”. I na dodatek cały czas myslę, że ma rację.
mowa o: