Murakamiego obchodziłam, obwąchiwałam już od dawna, krążąc miedzy regałami empiku, głaszcząc różowiutką okładkę norwegian wood, ukradkiem poczytując akapity. Potem naczytałam się samych pochlebności na jego temat na pewnym forum. I kiedy wreszcie pomarańczowo wzeszły na półkach tomy kolejnej jego książki, złapałam, uiściłam kwotę widoczną na grzbiecie i zatargałam do domu. Pierwszy zawód spotkał mnie właśnie przez zerkanie na tył okładki-kilka zdań wstępu o akcji książki okazało się być skrótem ¾ fabuły! A ja nie cierpię kiedy ktoś opowiada mi film który chcę obejrzeć albo na głos czyta artykuły gazety, którą za chwile wezme do ręki.
W każdym razie, po miesięcznym odleżakowaniu - niestety przez ten czas nie udało mi się zapomnieć wyczytanych wcześniej informacji- zabrałam się za książkę, przeczytałam całkiem szybko, i skończyłam z mieszanymi uczuciami.
Japonia zawsze mnie fascynowała, dla kogoś z naszego kręgu kulturowego to nie inny kraj, ale prawie inna planeta, dlatego z wielką satysfakcją czytałam pieczołowite opisy zjadanych przez bohaterów potraw czy tez noszonych przez nich stroi. Mniej radości sprawiły mi, niejako nawiązujące do samurajskiej tradycji, krwawe jatki pojawiające się, na szczęście co dwieście tron. Pewnej satysfakcji dostarczyły lynchowskie wątki i postaci, takie jak Johny Walker czy pułkownik Sanders, przypominające serdecznych przyjaciół Laury Palmer, rozgrywające się na granicy jawy i snu sceny erotyczne kojarzące się z Mulholland Drive.
Najmniej do mnie trafiała postać głównego bohatera, uciekającego z domu piętnastolatka, którego sentymentalizm być może jest charakterystyczny dla jego wieku i narodowości, ale razi sztucznością i płytkością. Już o wiele ciekawszą postacią był upośledzony staruszek, pan Nakata, chociaż czasami, czytając po raz pięćset siódmy zdanie „Nakata jest głupi” miałam ochotę zacząć gryźć okładkę- na szczęście twardą i odporną na frustracje czytelnika. Jednak jego urocze rozmówki z kotami wynagrodziły mi te męki. Do lekkiego rozdrażnienia doprowadzały mnie też ambicje autora do nawiązania wątków kulturalno-oświatowych, poprzez informowanie czytelnika np.o tym, że Beethoven był głuchy, a Edyp miał romans z własną matką. Jak widać, zapoczątkowany przez Dana Browna trend, polegający na wklejaniu niemal żywcem w treść książki informacji z wikipedii, zyskał aprobatę innych autorów, którzy może i chcą bawiąc uczyć, ale często zamiast uczyć-nudzą lub okazują jawną niewiarę w inteligencję czytelnika.
Po odłożeniu książki jakoś nie żałowałam spędzonego nad nią czasu, choć miałam wrażenie ze zostałam lekko nabita w butelkę, a autor zapomniał nadmienić, że ważnym dla niego pisarzem jest nie tylko Kafka, ale i twórca postaci Kubusia Fatalisty.
Mowa o: